Berlin jest ogromnym miastem, ale dowódca drużyny z 7 pułku piechoty nie miał czasu rozglądać się po ulicach. Atakowali od zachodu, wdzierali się do dzielnicy Steglitz. Zawalone gruzem i rupieciami chodniki i jezdnie, rozbite pojazdy, powywracane tramwaje — i druty, szyny, przewody, wszystko zmieszane, skłębione, rozprute tysiącami wybuchów. Lotnictwo hitlerowskie nie istniało już, zresztą i tak nie miałoby ono większego znaczenia w walkach ulicznych, gdy linia frontu przebiegała przez klatki schodowe, podwórka i piwnice. Groźna nadal była artyleria, bijąca na wprost z najbliższych odległości — i kompleksy budynków, w których umocnili się faszyści. Szczególnie kąśliwy był ogień z bloków zamieszkanych przez hitlerowców. Bronili się tutaj nie tylko żołnierze, lecz również rozfanatyzowani cywile. Nawet po wycofaniu się oddziałów wojskowych leciały z góry pociski, różne graty, a nawet — wrzątek. Ostatni, wściekły i zajadły opór.
Drużyna Wołczkiewicza od kilku godzin nie mogła sforsować ponurej, szarej kamienicy. Wreszcie. Parter, I piętro, III piętro, duże, luksusowe mieszkanie. Dywany, porcelana, antyki. Popiersie Hitlera. Obok, na podłodze, zwłoki kobiety i kilkorga dzieci, nieco dalej dogorywający mężczyzna, zapewne głowa rodziny. Nim sam pozbawił się życia, zastrzelił żonę i potomstwo.
I znowu – następny blok, następna ulica… Dzisiaj Wołczkiewicz nie pamięta dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się o końcu wojny. Czekali na tę wiadomość, czuli, że zbliżają się do niej z każdą zdobytą ulicą i placem – gdy jednak nadeszła, oszołomiła ich ta chwila. Wołczkiewicz przypomina sobie, że znalazł się później w Tiergarten, do ostatka zatłoczonym czołgami, działami samobieżnymi, artylerią. Stąd doszedł do Bramy Brandenburskiej. Zbliżał się wieczór, słoneczny, pogodny. Rozciągał się niezwykły widok: miasto otulała ogromna, matowa chmura pyłu, dymu, kurzu; słońce przebijało się jakby przez mgłę.
Z kapitanem Potockim udał się do ostatniego gniazda Hitlera – Reichstagu. W korytarzach ogromnego budynku mrowie żołnierzy. Deptali po wielkim śmietniku – papiery, gruzy, firany, rozbite meble. Jak inni, również Wołczkiewicz sięgnął po bagnet i starannie wyrył na ścianie swoje nazwisko. Obok, przy oknie, milcząco stał sierżant radziecki. Płakał. Koniec wojny odświeżył zarazem osobiste tragedie — sierżant, nadwołżanin, poczuł swoją ogromną samotność w tym dniu. Stracił rodziców i sześciu braci.
Po Berlinie Konstanty Wołczkiewicz otrzymał swoje ostatnie wojenne odznaczenie — i dołączył je do wcześniejszych. To już koniec wielkiej, okropnej wojny.
Wołczkiewicz wkroczył w nią wcześniej, nad Oką, która przypomina Wisłę, ale jest węższa. Wokół rozciągały się lasy. Gdy tam przybył, wojska było niewiele. Okazało się, że jest kolejno siódmym żołnierzem I dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Wcielono go do pierwszej drużyny pierwszego plutonu pierwszej kompanii pierwszego batalionu… Rozpoczynali od ustawiania masztu na chorągiew i ułożenia orła ze zbitych cegieł. Długie miesiące ćwiczeń, następnie przerzut pod Lenino. Dla większości żołnierzy miał to być pierwszy bój w życiu. Nie znali wojny z bezpośredniego udziału, nie znali przeciwnika. Przed sobą mieli bagnistą łąkę i umocnienia niemieckie. W ciemnościach zajęli stanowiska wyjściowe. Z okopów niemieckich, w ciszę nocy, grzmiały megafony — nawoływali po polsku, by nie walczyć, straszyli, apelowali, przestrzegali przed sojuszem z bolszewikami. Zdumiewała ich upiorna głupota tej propagandy; rosła tylko zawziętość żołnierza. Godzina zero. Wołczkiewicz, który był celowniczym pułkowego moździerza 82 mm, rozpoczął ostrzał umocnień niemieckich z prawej strony rozbitej zagrody. Ruszyli naprzód. Czołgi ugrzęzły w rozmokłych gruntach i piechota musiała forsować zasieki i umocnienia. Tak rozpoczął się ten długi bój.
I pierwsze bitewne doświadczenia. Często sięgające dalej, uczące nie tylko sprawności bojowej, lecz także pojmowania skomplikowanych spraw człowieka zagubionego w tej wojnie. Wpierw poznali przeciwnika. Wiedzieli o jego bucie, zajadłości — teraz przyjrzeli mu się z bliska, gdy był pokonany. Ujrzeli zadziwiające, obrzydliwe tchórzostwo i nagi strach. W zdobytych transzejach hitlerowskich witały ich gorliwe okrzyki „Hitler kaputt”. Prymitywną niemczyzną wykrzykiwali usłużnie prostacki komplement, iż polski żołnierz „ist gut” —jest dobry, niby pochwała żołnierza, a zarazem błaganie o „dobroć”. Natychmiast pojawiały się fotografie żon, dzieci… Przy rewizji odnajdywano przy nich inne zdjęcia: efektowne pamiątki z czasów, gdy zwyciężali. Ta uległość była zwodna. Wpierw trzeba było ich zmiażdżyć, przetoczyć się przez okopy, wtłoczyć ich w położenie bez wyjścia.
W pierwszym dniu walk grupa Wołczkiewicza wśród innych wzięła do niewoli pewnego podoficera. Ogień niemiecki zmusił ich na jakiś czas do zatrzymania się w zdobytym okopie — i tam go zastali, rannego w nogę. Milczał i czujnie im się przyglądał. Gdy ogień osłabł, z innymi jeńcami miał odejść do tyłu. Wówczas odezwał się po polsku, tonem niemal zaczepnym: „Dokąd prowadzicie, pierony?” Było to pierwsze tego rodzaju frontowe spotkanie. Później często mieli spotykać rodaków, którzy nosili niemiecki mundur. Teraz jednak wzburzyła się tylko ich gorycz. Nie przypuszczali, że będzie wkrótce ich towarzyszem broni.
Bitwa kosztowała ich dużo strat i dużo ich nauczyła. Drobne nieraz wydarzenia nabierały dziwnego znaczenia. Więc było kiepsko z prowiantem pod Lenino. Kiedy, bodaj trzeciego dnia, wracali zmęczeni i wygłodniali, w wąwozie natknęli się na radziecką kuchnię polową. Rosjanom nie lepiej się powodziło, lecz rozdzielili równo między kociołki polskie i rosyjskie skromną strawę. Prosty, serdeczny odruch, który na zawsze pozostał w pamięci Wołczkiewicza. Na przyjaźń składa się wspólna walka i przelana krew, i zdarzenia małe, jak kociołek zupy, którym głodny dzielił się z głodnym.
Pod Lenino przeszedł również chrzest bojowy młodszy brat Wołczkiewicza — Michał. Spotkali się w ziemiance. Uściski i uczta — kociołek kartofli z konserwą. Wkrótce dołączyć ma do jednostki żona Konstantego — Weronika, przebywająca na kursie samochodowym.
Do kraju i do Berlina tak daleko jeszcze.
* * *
Wołczkiewicz zachował sporo zdjęć z dalszego szlaku bojowego. Skromne, amatorskie fotografie, pożółkłe i wytarte. Można z nich wyczytać wielką drogę jaką przeszli, z małych odbitek wyziera wielka wojna i drobne, ludzkie losy.
Zdjęcie zrobione w zdobytym Majdanku. Drużyna Wołczkiewicza przed barakiem obozowym (p. Konstanty jest już sierżantem i dowódcą drużyny), w tyle, na tle nieba, kominy krematorium. Jeszcze jedno zdjęcie z Majdanka: wysoki, kolczasty płot, plac, w głębi — szubienice. Twarze żołnierzy na zdjęciu bez uśmiechu; poważne, skupione spojrzenia. W środku grupy sierżant Wołczkiewicz, obok inny sierżant Młynek, właśnie Młynek, niski, krępy w lśniących butach. Od dawna jest w drużynie Wołczkiewicza. Wtedy, gdy go przydzielano jakoś nikt go nie poznał, trudno się zresztą dziwić, któż by pamiętał twarze, które mignęły w bitwie. Wyjaśniło się to dopiero przy pierwszym papierosie i przy pierwszej wspólnej wódce, w rozmowie, jak to z każdym „nowym”. Młynek był Ślązakiem, wpierw służył w armii niemieckiej; opowiedział, jak dostał się do niewoli, właśnie pod Lenino… Tak, ranny w piętę. Myślał wcześniej przejść na naszą stronę, ale jakoś się nie składało, zresztą bał się trochę, no i wreszcie pod Lenino trafił na Polaków. Od słowa do słowa — i okazało się, że to ów unteroffizier, który tak ich zgniewał swoim „pierony, dokąd prowadzicie?” No i trafił na powrót do oddziału, który wziął go do niewoli. Było z tego wiele śmiechu. Młynek okazał się świetnym żołnierzem, w Majdanku miał już stopień sierżanta, Berlin zdobywał jako starszy sierżant.
Nie ze wszystkich etapów wojny zachowały się zdjęcia. Nie ma nic z forsowania Pilicy, walk o Warszawę, z Wału Pomorskiego. Garstka zdjęć żony Wołczkiewicza, p. Weroniki. Szła tym samym szlakiem jako kierowca w 5 kolumnie samochodowej przy sztabie pierwszej armii. W zależności od potrzeby woziła generałów lub amunicję.
Znowu ciekawe zdjęcie, „zdobyczne”, wykonane przez hitlerowca w najlepszych ich dniach wojny. Dzieje tego zdjęcia i jego właściciela to jeszcze jedna mała historyjka, kryjąca pouczającą prawdę. Zdjęcie przedstawia zniszczoną ulicę nieznanego rosyjskiego miasteczka. Błoto, pozrywane druty telefoniczne, zniszczony sprzęt bojowy. To zaledwie oprawa do zwycięskiej wymowy zdjęcia. Bo na pierwszym planie znajduje się zdobyta katiusza z kompletem rakiet; sylwetki oglądających ją Niemców; trzymają ręce w kieszeniach, dufni, pewni siebie. Nieco dalej rozbity czołg radziecki… Na odwrocie numer kolejny zdjęcia – 15. W ręce Wołczkiewicza trafiło ono pod Piłą. Wkraczali do wsi, najprawdopodobniej ledwie co opuszczonej przez hitlerowców. Wołczkiewicz i Młynek przeszukiwali kolejną chałupę. Wielkie łóżko w nieładzie zapchane pierzynami. „Cholera, pospać by tak” — westchnął Wołczkiewicz i żartem zwalił się w pierzyny. Ułamek sekundy — i zerwał się. Kazali tamtemu wyleźć spod puchów. Ujrzeli drżącego ze strachu żołnierza niemieckiego. Płaczliwie udzielał odpowiedzi: to jego dom rodzinny. Tak się złożyło, że trasa odwrotu biegła przez jego wieś — wiec schronił się w domu. Przy nim i później znaleziono te butne zdjęcia, które robił w zwycięskich czasach. To z katiuszą zachował sobie Wołczkiewicz na pamiątkę. Ot, ruszył faszysta w świat, by wrócić do miejsca, gdzie ujrzał światło dzienne. To nie ślepy los.
Skończyła się wojna, trzeba było znaleźć miejsce, by rozpocząć życie od nowa. Konstanty i Weronika przybyli na Mazury w wojskowych płaszczach. Mieli jeszcze ze sobą plecaki, kociołek, łyżki i jak wówczas przystało — pistolety. On miał „TT”, a żona Weronika ciężki, 8-strzałowy „Parabellum”. To było wszystko, nie licząc wielu polskich i radzieckich medali, zdobytych na wojnie. Osiedlili się w Wójtowie. Bez kapitałów, dobytku, zapasów. Pozostały im gołe ręce, uparte charaktery i… harmoszka, na której frontowiec Wołczkiewicz przygrywał na zabawach, by zarobić na kawałek mydła. Spali z pistoletami pod poduszką. Mimo że byli zdemobilizowani, pozwolono im zatrzymać broń — i oddała ona wsi duże usługi. Okazali się osadnikami nie tylko uparcie pracowitymi, lecz również uczciwymi; „dobrzy ludzie” — jak się we wsi mówi. Zaprzyjaźnili się z Mazurami i w niejednej krytycznej sytuacji brali ich w opiekę.
Tak rozpoczęło się na Ziemiach Odzyskanych nowe życie Wołczkiewiczów. W 1946 r. Konstanty Wołczkiewicz wstępuje do PPR…
Początki, dni, które wydają się dziś nieprawdziwe. Objęli gospodarkę 12-hektarową. Zaczęli uprawiać drobne warzywa. Orali sami, radełko ciągnął Konstanty ze szwagrem. Wreszcie pierwszy nabytek — prosiak, skradziony im jeszcze tej samej nocy… Pierwsze cywilne ubrania i krowa, dla bezpieczeństwa trzymana w izbie mieszkalnej. Wołczkiewiczowie wspominają o tym z uśmiechem.
Więc 18 lat minęło od tego czasu. Duże, czyste, starannie utrzymane mieszkanie. Telewizor, radio, pralka, chodniki, drogie meble, dywan…
— Cóż, telefon by się przydał… — wzdycha Wołczkiewicz. Samochód już mają. Należą do najlepszych w okolicy rolników. Pomińmy imponujące zestawienia gospodarcze. Historia pokojowej pracy frontowców Wołczkiewiczów pokazuje, do czego można dojść wytrwałym, kierowanym rozsądnie wysiłkiem. W domu nie tylko dużo literatury rolniczej, lecz również prasy. Nie tylko uczestniczą w zebraniach wiejskich, lecz regularnie od czasu do czasu jadą sobie na obiad do reprezentacyjnych w województwie lokali. Albo, gdy nie nagli praca, cała rodzina jedzie sobie, powiedzmy, na Wybrzeże. Pasjonuje ich nie tylko hodowla – lecz także polityka, nie tylko kółko rolnicze, którym kieruje Wołczkiewicz, lecz także wiele innych spraw. „Człowiek nie może być zacofany” — powiada Wołczkiewiczowa. On: „Nie wolno sknerzyć, gdy idzie o gospodarstwo. To się nie kalkuluje. Jeśli się systematycznie, na bieżąco inwestuje, przychodzi to łatwo, a wysoko procentuje”… Wiele tysięcy złotych lokuje co roku w nawozy sztuczne. „Trzeba patrzeć na ziemię i drugie, najważniejsze — ufać jej”… Dalej: „Do niczego nie przystępuję bez ołówka. Planowanie, to rzecz serio. W ogóle w gospodarce zawsze jedno z drugim musi się zazębiać”.
Przed 20 laty byli na froncie. Dzisiaj pilnie śledzą wydarzenia w NRF. Wołczkiewicz wspomina o głośnym przemówieniu kanclerza Erharda. „Niech pan pomyśli, on chce na powrót ziemie, o które sam walczyłem i sam zagospodarowywałem. Zupełnie niemądre”.
Kończymy rozmowę. Wołczkiewicz zgarnia ze stołu dokumenty, zdjęcia, medale. Wśród frontowych odznaczeń są i pokojowe. Ostatnie – Złota Odznaka Zasłużonego Warmii i Mazur.
Janusz Bryliński