Kościuszkowcy z Wójtowa

Przybywali do obozu nad Oką w odstępach parodniowych. Po kilku tygodniach w Sielcach było już pięciu Wołczkiewiczów, żona jednego z nich, Weronika oraz jej brat. Można było z tego od biedy sformować całą drużynę, ale służyli oczywiście w różnych rodzajach broni, piechocie, artylerii, łączności, jako kierowcy. Nie za często się spotykali, w dywizji przygotowującej się do boju, który potem przeszedł do historii, nie było na to po prostu czasu, ani za wiele możliwości. Konstanty Wołczkiewicz, mąż Weroniki, zobaczył swoją żonę dopiero na przedpolu Warszawy. Starszy szeregowiec, Weronika Wołczkiewicz, parę dni wcześniej została ranna na moście Poniatowskiego. Konstanty, ranny jeszcze pod Lenino, choć już wyleczony, też nie najlepiej się czuł, ale to była wojna, dobrze o tym wiedzieli, wybierali się przecież do Polski nie jak na wycieczkę. Najważniejsze, że żyli. Nie mieli pewności, że przeżyją, nikt im, takiej gwarancji nie dawał, wojna jeszcze trwała, ale byli już w Polsce, w samym jej sercu, zniszczonej Warszawie.

Jakże długa i trudna wiodła do niej droga! Z odległych krańców Związku Radzieckiego, całymi nieraz miesiącami, choć tak bardzo się spieszyli, ciągnęli nad Okę, tak podobną do Wisły. Konstanty miał szczęście: zameldował się w Sielcach jako siódmy żołnierz dywizji. To szczęście nie opuściło go nawet w pamiętnej bitwie pod Lenino, choć został wtedy ranny w głowę i nogę.

– Ale nawet gdyby głowa zleciała, to człowiek leciałby dalej – opowiada teraz. — Wojsko było tak zgrane, że nigdy nie czuliśmy się samotni, nawet w boju. Nieraz o tym z matką mówimy, że to proste społeczeństwo w mundurach, złożone z chłopów i robotników, bardziej kochało ojczyznę niż ci, którzy przy różnych okazjach ładnie na ten temat potrafili mówić.
Ta bitwa, która stała się kamieniem węgielnym naszej najnowszej historii, dostarczyła także swoistej lekcji poglądowej późniejszemu sierżantowi Wołczkiewiczowi, jakże przydatnej wtedy, kiedy zamieszkał w wiosce podolsztyńskiej. W jednym z okopów wzięli do niewoli grupę żołnierzy niemieckich. Kiedy ich odprowadzano na tyły, do jednostki, jeden z jeńców, podoficer, odezwał się niespodzianie: „Dokąd nas prowadzicie pierony?!”. Jeniec, ślązak z pochodzenia, o nazwisku Młynek, wkrótce zgłosił się do Wojska Polskiego i przedziwnym zbiegiem okoliczności trafił do drużyny Wołczkiewicza. Razem potem walczyli, razem zdobywali Berlin, przeżyli wiele wspólnych przygód na wojennym szlaku. Niejednokrotnie później zdarzało się, że jeńcy, Pomorzacy, Ślązacy, Kaszubi, Warmiacy, zrzucali z ulgą znienawidzony mundur niemiecki i wstępowali w szeregi Kościuszkowców, aby bić wspólnego wroga.

– Pamiętam jakby się to wydarzyło dopiero wczoraj — wspomina pani Weronika, którą zastałem przy kopaniu buraków. — Był taki sam pogodny, ciepły dzień…
Nad bagnistą, niewielką rzeczką Miereją zapadła jesienna mgła. Za chwilę mieli wszyscy ruszyć w bój. Co wtedy czuli? Może się zwyczajnie, po ludzku, trochę bali? Ale od lęku silniejsze było pragnienie zmierzenia się z niemieckimi faszystami.

– Nie było lekko — mówi pani Weronika. — Bywało chłodno i głodno, nieraz z apetytem zajadaliśmy surowe, czerwone buraki. Ale czuliśmy się wszyscy, my żołnierze polscy i żołnierze radzieccy, jak jedna rodzina. Kiedy się teraz czasami spotkamy, kiedy zaczniemy śpiewać dawne żołnierskie piosenki, to sobie mówimy, że tak naprawdę bawić się jeszcze potrafimy tylko my, frontowcy.

Każda wojna jest okrutna, ale ta była z naszej strony wojną sprawiedliwą. Wiele ona nauczyła prostych żołnierzy, a przyjaźnie frontowe wytrzymały próbę pokoju. Menażka gorącej zupy, podarowana przez jednego żołnierza drugiemu żołnierzowi, nabierała wówczas symbolu braterstwa broni, a dziś jest wspomnieniem, do którego przy każdym spotkaniu najchętniej się wraca.

– Opowiadam często o tamtych czasach swemu synowi — z nieco smętnym uśmiechem zwierza się pani Weronika. — A on na to, jak to dziecko: „Co tam mamo!…”. Woli pojeździć sobie traktorem. Chciałabym, żeby wyrósł na takich ludzi jak my, co to za Polskę wszystko by oddali.
Żołnierska tradycja w rodzinie Wołczkiewiczów, jak się wydaje, zostanie jednak utrzymana: syn postanowił, że jak tylko skończy szkołę średnią, będzie studiował w Wojskowej Akademii Technicznej.

Siedzimy teraz w wygodnym zamożnym domu, — radio, telewizor, lodówka, nowoczesne drogie meble — oglądamy pożółkłe zdjęcia, wojenne i pokojowe odznaczenia, a wśród nich Krzyże Zasługi, srebrny i złoty, i wznosimy toast za zwycięstwo.

– Dziś człowiekowi byłoby żal umierać — mówi niemal ze wstydem pani Weronika, ona, która kiedyś jako kierowca, przydzielona do sztabu I Armii, woziła na linię frontu, zależnie od rozkazu, amunicję i generałów, —i naprawdę dobrze nam się powodzi. Nie mamy żadnego powodu, aby narzekać. Może dlatego tak mnie denerwuje, jak ktoś psioczy, że tego czy owego brak. Myśmy tu, jak inni, zaczynali od niczego, przyszliśmy z wojskowymi szynelami na grzbiecie i ze sfatygowanymi plecakami, w których było tylko to, co ojczyzna dawała żołnierzowi na wojenną drogę.

Trafili do Wójtowa przez przypadek. Zdemobilizowana w sierpniu 1945 r. Weronika Wołczkiewicz otrzymała ładną gospodarkę w województwie poznańskim. Ale co mogła zrobić samotna kobieta w pojedynkę? Kiedy więc otrzymała od brata list, żeby przyjechać na Warmię, bez wahania wybrała się w jeszcze jedną długą podróż. Brat, także żołnierz I Dywizji, donosił, że ma już krowę. To był naówczas olbrzymi majątek. Tę krowę otrzymał zresztą na osobiste polecenie generała Zawadzkiego. Trzymali ją później dla bezpieczeństwa w izbie mieszkalnej. We wsi były wtedy tylko dwie krowy, jedna u sołtysa, druga właśnie u Wołczkiewiczów. Nie można więc było sobie pozwolić na ryzyko jej straty. Dziś Wołczkiewicze posiadają stado liczące 17 sztuk zarodowego bydła. W pierwszym roku sadzili jednak ziemniaki pod pług, z tym że rączki tego pługa trzymała pani Weronika, a zaprzęg stanowili mąż i brat.
Ale tak naprawdę zaczęli gospodarzyć od dziesięciu lat. Konstanty Wołczkiewicz wrócił z wojennej służby dopiero w 1946 roku, choć wojna oficjalnie dawno już się skończyła, on z wieloma innymi musiał jeszcze walczyć z bandami w Lubelskiem. W tym samym roku wstąpił do PPR.

– Oboje z żoną pochodziliśmy ze wsi, bardzo chcieliśmy mieć własną gospodarkę, wiedzieliśmy, że te ziemie wrócą do Polski i jeszcze kiedy nosiłem karabin, myślałem sobie nieraz, że kiedy wojna się skończy tu właśnie się osiedlimy — mówi teraz Konstanty Wołczkiewicz. Ale tacy jak on byli wtedy, zaraz po wojnie, bardziej potrzebni gdzie indziej. Był więc Wołczkiewicz wiceprzewodniczącym Prez. PRN, a jeszcze wcześniej wójtem w Klebarku, radnym powiatowym, a od dziewięciu lat prezesuje kółku rolniczemu, jednemu z najlepszych w powiecie.

– Kiedyś chcieliśmy jechać na wyścigi konne do Olsztyna — przypomina pani Weronika — a tu przychodzi taki jeden staruszek z sąsiedniej wsi i mówi: „Prezesie, kiedy przyjedziecie na moje pole?”. Całą niedzielę wtedy mąż razem z synem zwozili u niego zboże.
Bo nic nie przychodzi za darmo, ani dobra renoma kółka rolniczego, ani wzorowe gospodarstwo. Trzeba — jak mówi Konstanty Wołczkiewicz — zanim się postawi krok, najpierw ruszyć głową. Krótko mówiąc, przeprowadzić kalkulację. Z tej kalkulacji wynika, że należy kontraktować zboże, lecz przede wszystkim rozwijać hodowlę, dumę całej rodziny. Jak się robotę dobrze zaplanuje, to znajdzie się czas, żeby pojechać własnym samochodem do teatru czy na wyścigi konne, czy też po prostu odwiedzić starych znajomych i powspominać dawne, żołnierskie czasy. I dojść do przekonania, że całe dotychczasowe życie było udane. Cieszyć się zasłużonym szacunkiem społeczeństwa i mieć tę satysfakcję, że w tym tak drogo okupionym pokoju ma się cząstkę własnego udziału. I zachować czujność wobec tych, którzy by ten pokój chcieli zakłócić.

MARIAN WIŚNIEWSKI